Bibliografia osobowa


Karol Estreicher  Miedziana Miednica

Julianowi Tuwimowi

Gdy wielka miedziana miednica, stojąca zazwyczaj w łazience, zalśniła złotym blaskiem - znak to był, że dokonano porządków świątecznych. Zapach terpentyny i pasty do podłogi już się ulotnił, firanki Wincenty już powiesił, przy czym o mało nie spadł z drabiny, bo od rana jeszcze nic nie pił i kręciło mu się w głowie, posadzki i szyby błyszczały, kurzu nie było ni śladu, w kanapie znalazł się dawno opłakany scyzoryk, oko lalki oraz jeden sandał Ewy. Na znak tryumfu czystości nad brudem, organizacji domu nad jego anarchią, energii mej matki, która nawet ojca zmusiła do uporządkowania biurka, na znak, że święta się zbliżają, że będą babki i placki, ciotki i prezenty, święcone i wilia, boże groby i drzewko - miednica radośnie czerwieniła się blaskiem miedzi.

Nikt się w niej nie mył, bo była ciężka i duża, a nadto ciekła trochę, co jej przechodziło, o ile słomką i chlebem została zatkana. Jej odwinięte płasko brzegi sprawiały, że była niewygodna, bo łatwo wylewała się z niej woda. Była jednak miednicą pamiątkową, co stale mi uświadamiano, chcąc wzbudzić dla niej szacunek.

Babka dostała ową miednicę do wyprawy, od babki moja matka. Ale już wtedy, gdy otrzymała ją babka, nie była miednica nowa. Liczyła kilkadziesiąt lat służby u pradziada mego Ambrożego Grabowskiego, księgarza i obywatela Krakowa, który ją kupił w roku 1809, gdy na współlokatora przyjął do swego ubogiego mieszkania Kazimierza Brodzińskiego. W niej mył się kiedyś autor Wieslawa.

- Czy cały? - pytałem zawsze w tym miejscu, rozumując, że w takim razie miednica powinna być cenniejsza.

Historię miednicy opowiadano mi parokrotnie, zawsze w połączeniu z nudną nauką, abym w dno jej nie bił patykiem czy pałką. Z obserwacji domowego życia było mi wiadomym, że miednica służyła do "przepierania" pończoch mamy oraz naszych. Krzysia, pamiętająca ode mnie znacznie dawniejsze czasy, twierdziła, że była świadkiem, jak prano w tej miednicy moje pieluchy, a nawet mnie w niej szorowano. Nie wiem dlaczego czułem się tym obrażony.

Mej zadrażnionej dumy nie uspokoił fakt, o którym dowiedziałem się na pocieszenie od matki, że także Ewy i Krzysi pieluszki prano kiedyś w tej miednicy, a nawet ojca i jego rodzeństwa. Że kąpano w niej nie tylko mnie, ale i moje siostry i ciotki, bo miednica była "poręczna" do takich właśnie zabiegów. Nie umiałem sobie tego wyobrazić, podczas kiedy Krzysia pamiętała moje kąpiele i tu była jej wyższość.

Może z powodu tych pieluch byłbym nienawistnie usposobiony do miednicy Kazimierza Brodzińskiego, gdyby nie to, że wydawała dźwięk wspaniały i potężny. Nadto służyła za tarczę, za naturalny cel strzałów grochem z armatki i była oceanem, po którym pływały papierowe okręty.

Tego dnia matka wyszła z siostrami do miasta, a w kuchni Walentyna kłóciła się z praczką, jak zazwyczaj podczas wielkiego prania. Ojciec siedział w swoim pokoju. Zamknąłem drzwi i zachęcając kosynierów do boju przeciw Indianom, tłukłem co sił w miednicę. Dla zwiększenia efektu gwizdałem jeszcze na gwidku, naśladując konduktora. Byłem pewny, że nikt mnie nie słyszy.

- Cóż za hałasy wyprawiasz? - zapytał ojciec [1], wchodząc do pokoju w płaszczu i z kapeluszem w ręku.

Nie opłacało się szukać wymówek, a cóż dopiero kłamać. Skutki byłyby znacznie gorsze. Natomiast umiejętne wytłumaczenie sytuacji mogło odwrócić jego uwagę.

- Ja tylko bębnię do ataku...

- A przecież masz nowy bęben?

- Mam, ale jest dziurawy.

W istocie był dziurawy, bo się w nim dziura zrobiła, jak próbowałem na nim siedzieć udając Napoleona. Zresztą miednica o wiele głośniej i lepiej spełniała zadanie bojowe.

- Znowu pani Idalia Pawlikowska będzie się skarżyć na hałas w kamienicy. Doktór Kluger wymówi mi mieszkanie.

Ojciec rzadziej irytował się od mamy i tym razem także przemawiał tonem perswazji. Matka dawno odebrałaby miednicę i jeszcze postawiłaby mnie do kąta, co mi się niestety coraz częściej zdarzało, czasem aż dwa razy dziennie.

- Rzuć zabawki, ubierz się prędko i wyjdziemy na miasto. Jak wrócimy nauczę cię takiej zabawy z miednicą, której jeszcze nie znasz, pod warunkiem przyrzeczenia, że nie będziesz w nią więcej tłukł.

- A jaka to zabawa? W okręty?

- Nie powiem ci. Musisz przyrzec...

Milczałem. A nuż znałem tę zabawę? Może to wsiadanie do miednicy, może popychanie jej po podłodze lub toczenie? Zapytałem:

- Eh! Już wiem. To pewnie "duszenie poduszki"! "Duszenie poduszki" było wynalazkiem Ewy. Polegało na tym, że poduszkę wciskało się do miednicy, po czym można było siąść na niej i jeździć przebierając nogami. Gładkie dno miednicy ślizgało się świetnie po posadzce. Była to również jedna z zakazanych zabaw.

- Nie. Wcale nie taka zabawa, której nie wolno.

Ciekawość moja została zaostrzona, a pomysłowość wyczerpana. Przebiegłem w pamięci wszystkie zabawy z miednicą: bębnienie, toczenie, okręty, sypanie w nią kasztanów, wyginanie, "katastrofę" polegającą na zrzuceniu jej ze stołu, pranie dla lalek, ogród, który Krzysia bardzo ładnie umiała w niej urządzić, gotowanie na niby i najświetniejszą ze wszystkich zabaw, którą raz wymyśliłem, ale za którą matka dała mi po łapie.

- Już wiem! - zawołałem. - Ognisko!

Ognisko polegało na tym, że w miednicy podpalało się gazety, z czego był ogień i dym nadzwyczajny.

- Nie, powiedziałem ci, że nie taka zabawa, która jest zakazana.

- No to jaka?

- Musisz przyrzec, że nie będziesz bębnił w miednicę.

Cena za zdradzenie tajemnicy była bardzo wysoka. A nuż zabawa okaże się nudna?

Do tego wszystkiego wiedziałem, że ojciec wcale nie przez szacunek dla pamiątkowej miednicy zakazywał mi bębnić w nią, ale po prostu dlatego, że był niemuzykalny. Trąbkę od babci na pewno schował mi on i na wakacjach dopiero podrzucił. Kiedy panna Dusia Markiewiczówna uczyła się naprzeciwko gry na fortepianie, ojciec zamykał wszystkie okna. Nigdy nie interesował się orkiestrą na ulicy, ani katarynkami na podwórzu. Tym ostatnim to nawet rzucał pieniądze w papierku, żeby tylko przestały grać.

Namyślałem się. Paliła mnie ciekawość i niepewność. Czy ojciec nie wyłudzi ode mnie przyrzeczenia, za które nie poznam równie cennej zabawy? Choć z drugiej strony nie zdarzyło się, aby mnie oszukał.

- Jak chcesz. Ja się tej zabawy z miednicą nauczyłem od mego ojca, także za to, żebym w nią nie bębnił. Zapewniam cię, że jest interesująca.

- Ale czy długo trwa? - pytałem, chcąc przynajmniej jakiś szczegół wytargować.

- Nic ci więcej nie powiem. Namyśl się. A teraz pójdziemy na spacer. No, prędko, bez guzdrania!

* * *

Krakowianie, znający dobrze miasto, pamiętają kościół PP. Prezentek, stojący na rogu ulicy św. Jana i ulicy św. Tomasza. Romański w swych murach datuje się jeszcze z czasów przed lokacją miasta, i dlatego wkracza w połowę ulicy. W ten sposób tworzy się malowniczy placyk, zacieniony wysokimi kamienicami. Za apsydą, w najciemniejszym kącie zaułka, gdzie światło dzienne dochodzi rozproszone, szare i ponure, gdzie wilgoć, cień i chłód wśród skarp kościoła panują, mieściły się składy śmiecia i wszelkiego niechlujstwa. Kiedyś Rada Miejska zajęła się tym kątem, bo zdarzało się zbyt często, że w nocy lekkomyślne krakowianki wabiły tam niedoświadczonych młodzieńców, z czego wynikały różne kłopoty. Rezultatem obrad Rady Miejskiej było umieszczenie w tym miejscu gazowej latarni, którą niestety gasił złośliwy zefir.



 

 

 

 

 

 

Zaułek na ulicy św. Tomasza w Krakowie (widok sprzed około stulecia)
(rys. Antoni Wasilewski - Kopiec wspomnień, Wyd. Literackie, Kraków 1959)


W samym rogu zaułka, tuż przy murze kościoła, właściciel wielkiej kamienicy wpadł na pomysł, by pokój, gdzie nikt mieszkać nie chciał,przerobić na sklepik. Długi czas lokal ten stał pustką, aż wreszcie znalazł się człowiek, który go wynajął, bo sklepu potrzebował, a klienteli nie. I w ten sposób w latach siedemdziesiątych, za dobrych czasów warszawsko-wiedeńskiej kolei, za panowania Modrzejewskiej, Matejki i Sienkiewicza otwarł Jakub Maurycy [Fabian Bernard] Himmelblau [1860-1931] swoją antykwarnię, w której życie przepędził, często zapominając, że nadszedł szabas.

Zakurzona, brudna szyba wystawy była myta jedynie przez wiosenne burze i jesienne deszcze. Wówczas przejaśniała się trochę i oko przechodnia było w stanie dojrzeć broszury, rękopisy, książki i księgi, dyplomata, nuty bezładnie nagromadzone. Wśród nich widać było bronzowe popiersie Szujskiego, zegar z Napoleonem, dwa lichtarze, kilka czerwonych pieczęci, pudełko monet oraz aparat fotograficzny z napisem "okazja". Prawda, była tam jeszcze lornetka odarta ze skóry.

Gdy weszło się do sklepu, uderzał ostro dzwonek raz za pchnięciem drzwi, potem drugi raz, gdy drzwi się zamykało. Wzdłuż długiego lokalu stała lada, a na niej pełno książek. Zapomniane powieści, przestarzałe zbiory prawnicze, skorowidze i skoropisy, rozporządzenia podatkowe sprzed lat, kolejowe rozkłady jazdy, schematyzmy królestwa Galicji i Lodomerii - słowem makulatura, nie mogąca znaleźć czytelnika, nadająca się wyłącznie do papierni.

Za ladą na półkach książki nie lepszy przedstawiały widok. Elementarze wycofane ze szkół, poobdzierane z okładek, rozstrzępione, porozpruwane. Obok zajmował miejsce pełny nakład jakiejś broszury wydanej w Paryżu przez Januszkiewicza, nierozcięte kazania ks. Kajsiewicza, kilkadziesiąt lipskich tomików Brockhausa, Roczniki Po1skie Hotelu Lambert, Nowa Polska Ostrowskiego, Pęcławskiego Listy o Krakowie, których na starość wstydził się ks. Kalinka, Mierosławskiego dzieła militarne, Buszczyńskiego rozprawy ekonomiczne i Hoene-Wrońskiego przez nikogo nieczytane filozoficzne traktaty. Ten zapas książek z Wielkiej Emigracji przywiózł do Krakowa pewien staruszek księgarz i gdy z głodu umarł, kupił go po nim Himmelblau.

Były czasy gdy panował na półkach jakiś porządek, a książek z różnych dziedzin musiało być więcej. Widniały jeszcze napisy działów starannym charakterem wyciągnięte : Religia, Filozofia, Łacina, Medycyna, Prawo, Gospodarstwo, Powieści, Literatura Piękna - ale było to chyba bardzo dawno, skoro część kartek była naderwana lub odstawała od desek.

Pod ścianą wzdłuż sklepu leżały stosy książek, niesforne, rozstrzepane, ciśnięte bez porządku i bez szacunku. Znowu były to książki przestarzałe i nieaktualne. Kilkaset egemplarzy "Przewodnika dla kuracjuszów u wód galicyjskich" nikogo nie zachęciło do leczenia reumatyzmów w Krynicy, w Rabce i w Szczawnicy. Drugą potężną kupę tworzyły stare roczniki Klosów, Tygodnika Ilustrowanego, Wędrowca, Bluszczu oraz Tygodnika Mód i Powieści, niekompletne, nieoprawne, związane tylko sznurkiem. Na nich, jak na potężnej bazie, leżały kalendarze sprzed pół wieku: Kalendarz Polski i Ruski lub Kalendarz Astronomiczno-Gospodarski, Parafialny, Dla Domu i Szkoły, Pielgrzymstwa Polskiego, Izraelicki, Dla Uczącej się Młodzi, Kapłański, Humorystyczny i przede wszystkim ów najdawniejszy, który genealogię swą wprost wywodził od słynnych w XV wieku kalendarzy Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kalendarz Krakowski Józefa Czecha rok rocznie starannie wyrachowany. Na samym szczycie piramidy leżały książeczki do nabożeństwa zaczytane i zamodlone, które od Bractwa Literatów przy kościele św. Wojciecha dostały się do antykwarni oraz nakład popularnego wydawnictwa ze znamienną datą w tytule: Powinności i obowiązki ze stosunku pańszczyznianego wynikające dla dworu i gminu spisane w r. 1846.

Pajęczyny miały tu swoje królestwo. Oplatały księgi po kątach i na półkach i rzadko kto rwał ich misterne koronki. Ponieważ much tu nie było, więc łapały kurz i brodate, omszone, niczym sędzieliny w borze tatrzańskim lub stalaktyty w kopalniach wielickich zwisały z sufitu.

W sklepie panował zaduch, ponury i odurzający, nie powiem jednak, aby przykry. Zapach to był książek i pleśni, kurzu i lampy gazowej, syczącej równomiernie w górze.

Wszedłszy tutaj, zatracało się poczucie czasu. Czy był to rok 1872, czy 1912 trudno było powiedzieć, bo z pewnością nic się tu nie zmieniło od lat. Miasto huczało daleko, czasem głos z ulicy dolatywał lecz stłumiony i nieśmiały jak przechodzień, który wszedłszy mimo woli, poddawał się nastrojowi miejsca. Płynęły chwile, godziny, dnie, lata - a książki bezładnie leżące leżały cierpliwie.

Czasem tylko ze stosu w kącie zesunęła się jedna, oparła się swoim ciężarem o drugą i z kolei ją poruszyła. Powoli nacisk się zwiększał, opór malał, ustąpiła trzecia i czwarta książka i kupa przechyliwszy się, runęła w dół, zasypując wąskie przejście na dowód, że prawa lawiny nie tyłko panują wśród gór.

Gdy oko klienta przywykło do mroku, gdy objęło tę dziwną składnicę ksiąg - leniwie po ladzie, po papierach i broszurach krok za krokiem szedł kot, który spojrzawszy na gościa, zeskakiwał z lady i uciekał wgłąb sklepu. Tam przeskoczywszy trzy stopnie, znikał za małymi drzwiczkami.

Dopiero wtedy pokazywał się gospodarz. Brodaty Żyd w surducie, świadczącym, że jego właściciel nie przywiązuje żadnej wagi do stroju. Antykwarz pochylony i trzęsący się szedł z trudem. Zza okularów opasłych na koniec nosa patrzyły blade oczy w przekrwionych powiekach.

- Czego? - pytał niegrzecznie.

Jeśli klientem był student, który szukał podręcznika szkolnego lub ściągaczki-bryka do Cezara czy Ksenofonta, odpowiedź brzmiała:

- U mnie nie ma...

Kryło się za nią coś więcej jak niechęć sprzedaży książki czy trud szukania jej. W ten sposób chciał antykwarz zniechęcić klienta, chciał na zawsze ustalić w jego opinii przekonanie, że nie ma co do niego przychodzić.

Tak samo odpowiadał innym, gdy padały pytania o książkę kucharską, sennik egipski, listownik, o Lekarza domowego, o Poradnik małżeński dla obojga płci lub o Medytacje na wszystkie dni roku.

- U mnie nie ma...

Ta kategoria gości zdarzała się też rzadko, coraz rzadziej, bo rychło nauczyli się wszyscy, że nie warto wstępować do antykwarni, gdzie właściciel najpotrzebniejszych książek nie trzyma na składzie.

Od czasu do czasu jednak trafiali się naiwni, którzy próbowali sprzedaży książek: uczeń z końcem roku szkolnego, chcący pozbyć się źródeł swej wiedzy, student prawa czy medycyny z podręcznikiem lub żona recenzenta z egzemplarzami autorskimi.

Himmelblau odpowiadał wtedy:

- Ja nie kupuję tego...

Znowu po to, aby oduczyć wszystkich wstępowania do sklepu, aby dać mu święty spokój.

- Ale prócz tej kategorii gości jest jeszcze w antykwarniach inna, najczęstsza i najgroźniejsza: przechodzień zwabiony widokiem książek, a mający chwilę czasu, wstępujący bez określonego celu, aby popatrzeć czy nie znajdzie czegoś z zakresu poezji, francuskich romansów, socjalizmu, pornografii, filozofii i medycyny. Czytelnicy, dopytujący się o poszczególne rodzaje piśmiennictwa, mniej irytowali Himmelblaua. Tym odpowiadał krótko, stwierdziwszy, że książek nie ma lub że je wyszuka na przyszły miesiąć. Niebezpieczni byli ci, którzy wstępowali bez określonego pragnienia - tak aby popatrzeć - a którzy grzebali w stogach książek i na półkach, każąc czekać właścicielowi.

- Tam pan nie znajdzie nic, tam nie ma co patrzeć.

Skoro jednak zaciekły gość nie dawał za wygraną i wyciągnąwszy książkę pytał o cenę, taki rozpoczynał się dialog:

- Ile za tę książkę?

- Ona droga...

- Ale ile?

- Pan nie kupi...

- Ależ ile? -pytał zniecierpliwiony klient.

Cena bywała zawsze bardzo wysoka, odstraszająca. Klient opuszczał sklep, Widząc, że ze starym nie dojdzie do porozumienia.

Zdarzało się, że przecież gość godził się na słoną cenę i trzymając w ręku książkę, sięgał do kieszeni po pieniądze. Wówczas zły, ponury Himmelblau niemal że wyrywał mu ją z ręki i nieuprzejmie mówił:

- Zawinę...

Zawijanie trwało dobrą chwilę. Staremu ręce się trzęsły, papieru nie mógł znaleźć ani sznurka. Równocześnie odchylał okładki i patrzył na kartę tytułową, czytając ją dokładnie. Wreszcie szybko wręczał książkę gościowi, brał, nie licząc pieniądze, i wkładał do szuflady.

Lecz i taka scena nie zawsze miała miejsce. Gdy klient zapytywał:

- Ile za Herbarz Paprockiego?

- To już kupili...

- A "Studia dyplomatyczne" Klaczki?

- Też nie do sprzedania...

- A Grabowskiego "Starożytnicze wiadomosci"?

- Kupione...

- Cóż w takim razie można tutaj kupić?

- Ny, tu jedni panowie to wszystko u mnie zamówili. To mnie ciężko sprzedać...

Zniecierpliwiony klient opuszczał sklep, często trza,skając drzwiami na dobitkę.

Wówczas stary ożywiał się. Z chyżością, której nikt by nie podejrzewał u niego, biegł w głąb antykwarni i znikał za małymi drzwiczkami, kontent, że został sam.

A pokój, w którym siedział, to była osobliwa komórka z oknem wychodzącym na podwórze, gdzie śmietnik ocieniała suchotnicza akacja. Pod oknem stał stół, przed nim fotel, z którego wyłaziły sprężyny. Lampa gazowa paląca się cały dzień, żelazny piecyk i rynienka z resztkami cebuli, węgiel w kubełku dopełniały urządzenia. Pod ścianami stały półki z książkami.

Osobliwe to były księgi! Nawet niewprawne oko rozeznałoby, że format ich i oprawa były inne od książek w sklepie, od zwyczajnych, używanych codziennie w domu, w szkole, w urzędzie.

Niżej stały grube folia w skórę oprawne z grzbietami dzielonymi poziomo przez małe garby, jakie tworzą sznurki spajające arkusze. Czasem na grzbiecie naddartym lub pękniętym złociły się litery napisu, resztki dawnej świetności, a czasem widać było pożółkłą nalepkę. Na górnych półkach równo i starannie ustawione stały małe ósemki i szesnastki oprawne w pakunkowy papier, tam, gdzie okładka nie mogła już więcej służby wykonywać.

Himmelblau siedział przy stole i czytał. Gdy zmęczone oczy łapczywie wpatrzone w książkę dojrzeć już nie mogły liter, brał szkło powiększające i zmuszał wzrok, by pracował śpieszniej i wyraźniej. Od czasu do czasu poprawiał na głowie kapelusz lub czapkę futrzaną, którą w zimie nosił. Jeśli treść książki szczególnie go zainteresowała, to notował coś na kartce papieru. Pokurczone, powykręcane miał palce, jak korzenie drzewa.

 

 

 



Fabian Himmelblau
Rysunek z książki Karola Estreichera Nie od razu Kraków zbudowano.
(rzeczywista podobizna Fabiana Himmelblaua jest niesiągalna)

* * *

Kiedy ojciec wszedł ze mną do pokoju za antykwarnią, poznałem, że stary Himmelblau ucieszył się, bo prosił siadać i podsunął "do pana profesora" fotel skórzany, mnie zaś dał do obejrzenia Wojsko polskie Kościuszki wydane przez Bartoszewicza.

Ale rozmowa ich była dla mnie ciekawsza, niż obrazki przedstawiające kawalerię narodową, gwardię strzelców pieszych koronnych i kosynierów. Toczyła się mniej więcej tak:

- Ja już dawno czekał pana profesora i dlatego napisał kartkę. Muszę się pytać o różne rzeczy. Widziałem jak pan szedł do Czasu, ale nie śmiałem zaczepiać.

- Cóż takiego?

- Z Królestwa ja dostał furkę książek po jednym panu hrabim, co tam umarł, i pani hrabina sprzedała. Są drogie książki i osobliwości.

- Polskie druki?

- Polskie i nie polskie, ale do Bibliografii.

- Jakież?

- Niech się pan profesor patrzy.

- Aa! Królewieckie! A ten klocek w sprawie toruńskiej zestawiony w Berlinie.

- Czy pan to zna?

- Tak. To chyba jest w Bibliotece JagieUońskiej, a jak nie to będzie w Ossolineum. Pisał pan do Bernackiego?

- Ny, jeszcze nie. A to wydanie?

- Jovialitates Potockiego, 1747, to nic nadzwyczajnego. Może pan sprzedać.

- Ale do tej książki to ciekawość zbiera?

- Machiavelli, Storie Fiorentine, wydanie weneckie.

- Niech ino pan profesor czyta, co tu napisane.

- Rzeczywiście. Cenny egzemplarz, był własnością Starowolskiego, to będą jego adnotacje. Bardzo ciekawe!

- Więc ja tego nie sprzedam.

I taka odpowiedź padała w stosunku do większości ksłążek, które ojciec mój oglądał i których wartość bibliograficzną oceniał. Jedno po drugim z oglądanych dzieł Himmelblau brał od ojca i stawiając na półki powtarzał:

-To ja tego nie sprzedam...

I tak między uczone dzieła Leopolity, Hoziusza, Łaskiego, Tretera, Kochanowskich, Modrzewskiego i Przyłuskiego szły nowe tomy i tomiki pism Leszczyńskiego, Potockiego Wacława, Skargi. Na półkach mieściła się cenna biblioteka staropolskich pisarzy w autentycznych wydaniach. Posiadał Himmelblau zbiór Statutów Polskich i Volumina Legum Konarskiego. Jedną półkę zajmował w tomach zebrany komplet Kuriera Polskiego drukowanego u Pijarów w XVIII wieku. Alchemiczne traktaty Sędziwoja, wydania kronik Długosza i Bielskiego, Zywoty Świętych Skargi, wiele panegiryków i doktorskich rozpraw mieściło się na półkach. Świetnie zachowany egzemplarz Statutu Wielikeho Kniastwa Litowskoho po białorusku drukowany na pergaminie w roku 1588, był największą chlubą Himmelblaua. Wychodząc na noc, chował go w dziurze pod deską podłogi.

- To jest Radziwiłłowski egzemplarz. Nawet w Bibliotece nie mają takiego.

- Tam jest ten kupiony od ks. Polkowskiego. Kosztował, o ile pamiętam, 250 reńskich.

- Ny? Ale od kogo go ks. kanonik Polkowski miał? Od Himmelblaua - mówił z dumą.

Ukochanym autorem starego antykwarza był ks. Szymon Starowolski, kanonik krakowski, polihistor XVII wieku, jak Lelewel zeszłego wieku, a Brückner naszych czasów. De rebus Sigismundi Primi lub Reformacje obyczajów polskich, a przede wszystkim "Żywoty stu znamienitych pisarzy polskich" czytał parokrotnie i stamtąd wiedzę posiadał.

Miał Himmelblau swe gusta i upodobania. Miał wśród zapomnianych pisarzy Rzeczypospolitej osobiste swe antypatie i wrogów.

- Co pan profesor powi do tej brzydkiej książki?

- Śleszkowski Sebastian - czytał ojciec. - Jasne dowody o doktorach żydowskich, ze nie tylko duszę ale i ciało swoje. w niebezpieczeństwie zginienia wiecznego wdają, drukowane w Kaliszu, 1623. To jednak cenna książka, panie Himmelblau, jest o ile pamiętam w Dzikowie, u Czartoryskich i w Ossolineum.

- Ny, to ja ją sprzedam do Biblioteki.

Biblioteka była zawsze dla niego jedna, Jagiellońska. Książkę, której nie polubił, sprzedawał za karę po wysokiej cenie.

- Tu pisze o tym liberum veto - objaśniał ojcu, podając Seweryna Rzewuskiego O tronie polskim zawsze obieralnym z dziejów i z prawa dowody.

- Cenne dzieło dla dyskusji nad konstytucją majową.

- To ja na nim zarobię, bo mi się nie podoba. Już pisałem do Czartoryskich.

Potem pokazał ojcu ciężki pergaminowy kodeks zapisany drobnym pismem.

- Ja trochę przeczytałem, ale się jeszcze nie nauczyłem, może pan profesor rozezna?

- Ależ panie Himmelblau - mówił ojciec po chwili. - To niesłychanie cenny rękopis z XII wieku. Wyraźnie tu napisane, że pochodzi z klasztoru św. Mikołaja pod Kaliszem.

- Ja też tak napisał do ks. rektora Fiałka do Lwowa i on tu zaraz przyjechał, chciał książkę kupić, ale ja mu jej nie sprzedał. Tam jest napisane o opacie Szymonie, co umarł w Lądzie w 1188 roku.

- Czemuż pan jej nie sprzedał?

- Bo ja jej jeszcze nie przeczytał...

- Ale czy nie lepiej, żeby manuskrypt znalazł się w Bibliotece.

- Lepiej, lepiej, ale to po mojej śmierci...

Stanisław Estreicher (1869-1939)

Wielokrotnie w ciągu lat naszej późniejszej przyjaźni, którą zaszczycał mnie stary antykwarz, słyszałem tę jego odpowiedź. Była w niej zachłanność i łapczywość skąpca, który siedzi na skarbach, było jakieś maniactwo, przywiązanie i ciekawość, ale przede wszystkim była miłość polskiej przeszłości.

W czasach powstania styczniowego Jakub Himmelblau był młodym i ruchliwym człowiekiem. Dobrze mu się wiodło wówczas, bo razem z krakowskim kupcem Fenzem wyspecjalizowali się w handlu odznakami patriotycznymi, których kraj tak bardzo potrzebował. Zamawiali u rzemieślników w Lipsku i w Dreźnie krzyżyki, orzełki i pogonie, pierścionki z kajdan, obrączki z napisem Polska, cierniowe korony, kosy skrzyżowane, które w pakach z napisem "galanteria" przychodziły do Krakowa, a stamtąd przemycane były do Miechowa lub do Sandomierza za Wisłę. Jeździł z towarem Himmelblau aż do samych warszawskich rogatek, a czasem na furce pod sianem i kilkaset numerów Pobudki lub Korony i Litwy lub Powstańca przewiózł. Najlepiej zarobił, kiedy w lasy świętokrzyskie z polecenia rabina Meiselsa zawiózł raz całą skrzynię krótkich pistoletów ze Śląska.

Stryj jego był przyjacielem Juliusza Kossaka.

- Mój stryjek to był kolega pana Kossaka, bo oba pochodzili z Wiśnicza. Tak ón pomagał panu Kossakowi malować.

"Pomagał malować" oznaczało, że sterczał w pracowni Kossaka i jeszcze mokre "Stadniny" i "Husarzy" wyrywał mu spod pędzla z góry mając na nie kupca.

Ojciec mój zachodził do Himmelblaua, siedział u niego godzinę, dwie i oceniał książki. Doradziwszy mu jakiej bibliotece polskiej ofiarować kupno lub odczytawszy jakiś rękopis, był wdzięcznie żegnany przez starego, który, rzecz dziwna, sprzedając książki do polskich księgozbiorów, zadowalał się na ogół małym zarobkiem.

Na stole leżało pełno antykwarskich katalogów. Himmelblau wyciągnął jeden z nich.

- Ja już pisał do Rosenthala o ten druk Stankara. Już go kupili na licytacji i tanio. Będzie go pan profesor taniej miał przeze mnie niż wprost.

Na całym świecie miał swoich przyjaciół, znajomych, krewnych, do których pisywał i którzy pisywali do niego niedługie, ale ważne listy.

Kiedyś przeczytałem,że w Lipsku podczas targów odbędzie się wielki zjazd organizacyjny antykwarzy. Zapytałem starego czy pojedzie na ten zjazd.

- Po co ja mam jechać, kiedy ja ich wszystkich znam i oni mnie znają?

Tak było w istocie. Drobnym hebrajskim alfabetem, od prawej ręki pisanym, szedł jego list do Pragera w Berlinie, do Rosenthala w Monachium, do Rappaporta w Rzymie, do Pereza w Madrycie. Znał go i Wilder w Warszawie i Jolowicz w Poznaniu i Jabłonko we Lwowie, znali go wszyscy antykwarze na Świętokrzyskiej w Warszawie, i przy Charing Cross Road w Londynie i znali go hurtownicy bukinistów nadsekwańskich. Nawet w Nowym Yorku przy 57 ulicy miał swego krewnego, który z Blumenfelda stał się Bloomfieldem. Na Kercelaku, na Tandecie, na Marché aux puces i na Caledonian Market, gdzie nie było antykwarni, zawsze byli handlarze starzyzną, którzy wiedzieli, że jak jakaś stara książka polska lub o Polsce się wala, to należy pisać do Himmelblaua tym prędzej, im starszy jest druk. Z Bochni, z Tarnowa, z Chrzanowa znajomi, krewni i przyjaciele i przyjaciele przyjaciół słyszeli o starym Jakubie, że on najlepiej książkę oceni lub kupi.

Na Corso Umberto w Mediolanie świetnymi szybami wystawy błyszczała wielka antykwarnia Simona d'Azzurro, która raz do roku wydawała katalog luksusowo ilustrowany, prawdziwą ozdobę każdej biblioteki. Szef firmy udzielał się rzadko. Mieszkał w pięknej willi podmiejskiej, był właścicielem stajni wyścigowej, członkiem wielu klubów, teściem hrabiego Buonacorsi, przyjacielem klubowym Edwarda VII oraz osobistym Anatola France'a. W roku 1890 urządził w Paryżu ucztę, na której wręczył przyszłemu królowi Wielkiej Brytanii dar iście królewski: manuskrypt Owidiuszowej Ars Amandi, co kiedyś zdobił bibliotekę papieża Sykstusa IV, iluminowany ręką Boticella. Z tego powodu France napisał do Messer d'Azzurra jeden z najdowcipniejszych swoich listów, który po śmierci wielkiego pisarza, wydany pod tytułem Nowe Prowincjalki, bawi do dziś swą satyrą. Kierownicy wielkich europejskich bibliotek zabiegali o przyjaźń d' Azzurra, licząc się z jego wpływami. Milionerzy amerykańscy prez niego zakupywali rzadkie druki i manuskrypty na licytacjach księgozbiorów nie tylko włoskich czy europejskich, ale także indyjskich i chińskich. On to z szachem perskim przeprowadził kupno słynnego kodeksu biskupa Maciejowskiego, który z Persji dostał się do zbiorów Morgana.

W antykwarni d'Azzurra dyrektorowie trzech działów: antycznego, europejskiego i wschodniego wiedzieli i wiedzieli zastępcy dyrektorów i ich sekretarze, że jeśli z Krakowa nadejdzie mały list hebrajskim szyfrem zapisany, należy go nieść do szefa firmy niczym najpilniejszy telegram z Londynu czy z Paryża. Wówczas szef domu, zazwyczaj pełen powagi i niezwykłej godności, wkładał nieco nerwowym ruchem okulary w złotej oprawie i po chwili wydawał polecenie. Dziwił się zawsze referent zakupów czemu dla jakiegoś lichego słowiańskiego druku tyle musi zużywać trudu, tyle zawiadomień do wszystkich agentów rozpisywać. Dziwił się, ale nie śmiał się pytać. Znał słabość szefa.

Himmelblau miał przyjaciół wszędzie, którzy w razie potrzeby służyli mu pomocą. On to jednego dnia otrzymał z Odessy świstek papieru, zbyt poufny, aby go powierzono poczcie. Trzy tygodnie upłynęło zanim podawany z rąk do rąk, wieziony od miasteczka do miasteczka przez Żytomierz, Berdyczów, Brody i Przemyśl dotarł do Krakowa na ulicę św. Tomasza. Zawierał osobliwą wiadomość, że jeśli wspaniałą i autentyczną tiarę króla Sajtafernesa ofiarują na sprzedaż książętom Czartoryskim, to przyjaciele donoszą Himmelblauowi, że interes jest niepewny, mimo niskiej i zachęcającej ceny. Tego jeszcze dnia późną porą odwiedził Himmelblau dyrektora Muzeum Czartoryskich, profesora Mariana Sokołowskiego i odbył z nim dłuższą konferencję.

O osobliwa międzynarodówko antykwarzy! Czy odżyjesz kiedyś ty wspaniała, podziemna, ściśle tajna organizacjo, bardziej podziemna, niż wszystkie rewolucyjne ruchy świata, bardziej tajna, niż wszystkie masonie, bardziej skuteczna, niż wszystkie międzynarodówki? Siłą swej organizacji, konsekwencji wzajemnych popierań, przewyższająca kler, arystokratów i nawet zawodową dyplomację!

Nie wiedziałem, że do tej tajemnej międzynarodówki, szwargocącej o polskiej książee, że do wielkiego jej mistrza i kapłana wprowadził mnie ojciec. Z czasem miałem się przekonać o jej potędze.

Lata upłynęły, przeszła wojna światowa, a sklepik Himmelblaua istniał ciągle, lecz zauważyłem, że coraz częściej bywał zamknięty. Razu jednego w wieczór jesienny i deszczowy przyszła do nas stara, pomarszczona Żydówka w peruce i oświadczyła, że koniecznie pragnie widzieć się z ojcem.

- Ja jestem córka Himmelblaua, a ojciec chorował i umarł. On kazał panu rektorowi oddać tę księgę na pamiątkę.

Spojrzeliśmy. Był to zbiór listów z XVII wieku, ale jakich listów! Pochodził z hetmańskiego archiwum Sapiehów na dalekiej Ukrainie i zawierał listy i uniwersały podpisywane ręką królewską od króla Władysława czasów do czasów króla Jana. Wielkie pieczęcie lakowe lub przez opłatki przybite i staranna oprawa w skórę świadczyły, że do aktów tych kancelaria królewska przywiązywała wagę szczególną i że taką samą wagę przywiązywano do nich kiedyś w sapieżyńskim archiwum.

- Ojciec umarł ze starości.

- A co się stało z książkami?

- Chorował od roku, słabł, pieniędzy nie było, bo i stryjek umarł w Mediolanie, nie było na leczenie, to je Taffetowi sprzedałam. Ojciec już mało widział i nie rozumiał, a choć się domyślał, że książki sprzedaję, to nie chciał tego widzieć. Jak je zabierali, tę tylko zatrzymał i wsadził pod poduszkę. Powiedział, żebym po jego śmierci zaniosła panu rektorowi.

W ten sposób nie dochował się w całości osobliwy zbiór starych książek polskich, dowód zamiłowań literackich tego antykwarza. Nie domyślałem się, że taki będzie ich los, gdy po raz pierwszy stałem w sklepie Himmelblaua, czekając końca rozmowy z ojcem.

* * *

Tymczasem Himmelblau zdjął z półek paczkę jakichś podartych druków i wręczył je ojcu.

- Tu są oni od roku wypruwane. Jest wśród nich paczka z Lipska.

I podał ojcu kilkadziesiąt cuchnących, polepionych i zapleśniałych strzępów, wymieniając niską cenę.

- Ja pisał do Warszawy, tam także będą zbierać, pisałem do Wiednia - nadeślą.

Nie rozumiałem z tego wiele. Ale zaciekawiało mnie, dlaczego ojciec kupuje te papierzyska, śmiecie nie warte nawet podpalenia w piecu? Zapytałem go o to.

Wszystkiego się dowiesz na czas - odparł niecierpliwie.

Widziałem, że myśli o czym innym, bo papiery, z których zrobił mu paczkę Himmelblau, wzbudziły jego zainteresowanie. Gdyśmy wracali fiakrem, rozpakował je i ostrożnie przeglądał.

Zaczynało być nudno. Gdyśmy zajeżdżali do domu, pomyślałem, że z pewnością zapomniał o obietnicy nauczenia mnie nowej zabawy z miednicą.

- No, a teraz, o ile przyrzekniesz, że nie będziesz więcej bębnił w miednicę, to nauczę cię nowej zabawy.

A więc ojciec pamiętał, mimo, że był zajęty szpargałami od starego Himmelblaua! Nie wytrzymałem oczywiście i złożyłem uroczyste przyrzeczenie, wytargowawszy tylko tyle, że bez pozwolenia nie będę bębnił.

- Przynieś miednicę, rozściel na ziemi gazety i poproś Magdusi, żeby podała dzbanek z ciepłą wodą.

Ciepła woda parowała z miednicy, gdy ojciec wybrał gruby, poklejony strzęp i rzucił go do wody.

- Dawniej - tłumaczył - introligatorowie nie znali tektury. Mając oprawić ksiąźkę, klajstrem zlepiali kartki papieru i stare druki, w ten sposób usztywniając okładki. Zużywali na to książki wycofane z obiegu, nie czytane już, nie mające wartości dIa nikogo. Ponieważ niejedna książka z tych czasów zaginęła, więc my rozlepiamy stare okładki i czasem odnajdujemy coś ciekawego. Patrz! pokazuje się jakiś drzeworyt. Uważaj! Nie odrywaj, bo podrzesz, samo odejdzie. [2]

Muszę przyznać, że zabawa była bardzo interesująca. Zawierała w sobie element chlapania się w wodzie, nadto ostrożnego odrywania papieru, a prócz tego kryła w sobie coś niespodziewanego. Przypominała na większą skalę odbijanki. Zainteresowała nawet Krzysię. Moja starsza siostra, zazwyczaj tak krytycznie usposobiona do wszystkich moich poczynań, była dla mnie wyrocznią w wielu sprawach, może właśnie przez ten krytyczny do nich stosunek. Tym razem stwierdziłem, że Krzysia słuchała uważnie relacji o nowej zabawie z miednicą.

- Ty jesteś co prawda za głupi na to, ale może, ci się uda. Czytałam w Podróży do środka ziemi jak to w starych księgach bywają odnajdywane tajemnicze plany. Na Oceanie Spokojnym znajduje się wyspa, gdzie piraci schowali przed wiekami skarby, lecz brak planu uniemożliwia odszukanie ich. Uważaj dobrze, bo może wlepiony on został w jakąś okładkę.

Planów tajemnego przejścia w głąb ziemi, ani wskazówek do ukrytych skarbów nigdy nie znalazłem. Ale tego samego dnia jeszcze ojciec wyłowił z miednicy część żywota św. Stanisława w wydaniu nieznanym dotychczas, urywki krakowskiego inkunabułu Turrekrematy i kartki z kroniki Miechowity, wycięte na rozkaz cenzora, ponieważ nie podobały się Zygmuntowi I.

Tak nauczyłem się nowej zabawy z miedzianą miednicą.

Z antologii pt. Literatura na emigracji, Wyd. "Poligrafika", Łódź 1946.
Opowiadanie to zostało również zamieszczone w książce Karola Estreichera pt.
Nie od razu Kraków zbudowano, Londyn 1945, i późniejsze wydania w Polsce.

 


Przypisy:

1.       Stanisław Estreicher (1869-1939), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego (od 1902 r.), w latach 1919-1921 rektor UJ. Członek Polskiej Akademii Umiejętności. Prawnik, bibliograf, kontynuator monumentalnej Bibliografii Polskiej opracowanej w w latach 1870-1908 w 22 tomach przez jego ojca, Karola Józefa Estreichera (1827-1908), dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej. Aresztowany przez Gestapo 6 listopada 1939 wraz z innymi profesorami UJ, zmarł wkrótce potem w niemieckim obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.

2.       W roku 1932, w tekturze oprawy starego rejestru katastralnego, Kazimierz Piekarski, archiwista z Warszawy, tak odnalazł kilka fragmentów od stuleci zupełnie zaginionej wielkiej mapy Polski Bernarda Wapowskiego z roku 1526.   (AMK)


Serdecznie dziękuje Panu Profesorowi Adamowi Strzałkowskiemu z Krakowa za przesłanie mi większości ilustracji do tego tekstu   –   AMK.